kłódka

Symptomy grupowego myślenia w Kościele – ks. Józef Partyka

Co czynić, by Chrystusowe orędzie dotarło do młodych niechrześcijan, którzy są przyszłością całych kontynentów? Jest oczywiste, że zwykłe środki duszpasterskie już nie wystarczają: potrzeba stowarzyszeń i instytucji, grup i specjalnych ośrodków, inicjatyw kulturalnych i społecznych dla młodzieży. Oto pole, na którym współczesne ruchy kościelne mają szeroką przestrzeń działania (Jan Paweł II, Redemptoris missio 37).

Trudno nie zauważyć, że „zwykła” posługa kapłańska polegająca na odprawieniu codziennej Mszy św., spowiadaniu, katechezie czy pracy w kancelarii parafialnej staje się dziś niewystarczająca. Statystycznie coraz mniej ludzi regularnie uczęszcza na niedzielną czy świąteczną Mszę św. Coraz więcej z nich szuka jednak kontaktu z Bogiem poprzez niewielkie grupy modlitewne. Wychodząc zatem naprzeciw coraz większym potrzebom, wielu z nas z zapałem angażuje się w grupy, ruchy i stowarzyszenia, których podstawą są regularne spotkania. Mogą się one różnić częstotliwością i formą. Zawsze jednak ich ostatecznym celem i sensem powinno być prowadzenie ludzi do spotkania z żywym Bogiem w słowie, w modlitwie, a szczególnie w sakramentach Kościoła.

Brak tak sprecyzowanego celu szybko może doprowadzić do sytuacji, w której spotkania w grupach stają się zwykłymi spotkaniami towarzyskimi, w czasie których ich liderzy i/lub uczestnicy realizują swoje indywidualne potrzeby zatracając pierwotny sens i cel grupowych spotkań. Brak stałej formacji, pogoń za nowymi, nadzwyczajnymi formami pobożności, poszukiwanie „duchowych sensacji” w połączeniu z silną potrzebą aktywizmu może skłaniać liderów tych wspólnot do organizowania coraz częściej, coraz bardziej „energetycznych koktajli duchowych” mających dostarczyć niepowtarzalnych doznań i wzruszeń ich uczestnikom. Nadrzędnym celem staje się wtedy frekwencja i chwilowe uniesienia nieprzekładające się jednak na bardziej dojrzałe zaangażowanie w życie sakramentalne.

Odpowiedzią części środowisk katolickich na tak pojmowane „atrakcje” religijne jest zamykanie się w hermetycznych grupach, które odrzucają wszystko, co jest nowe, nietradycyjne w obawie przed rozmyciem doktryny Kościoła. W obu przypadkach coraz większa polaryzacja grupowa prowadzi do tego, iż konserwatyzm tak zwanych „tradycjonalistów” budzi nie mniejsze kontrowersje niż dowolna i zmienna interpretacja kościelnych przepisów oparta na wykładni lidera czy doraźnych potrzebach grupy tak zwanych „charyzmatyków”.

Dynamika grup – perspektywa psychologiczna

Wydaje się, że grupy powinny podejmować decyzje bardziej trafne niż poszczególne jednostki, gdyż wachlarz pomysłów zrodzonych przez grupę osób jest większy. Jeśli jednak członków grupy łączą silne więzy, stają się oni zamknięci na nowe idee i zamiast dążenia do racjonalnych rozwiązań, koncentrują się na rozstrzygnięciach pozwalających szybko osiągnąć porozumienie, nie psując dobrej atmosfery w grupie. W psychologii społecznej tendencje te określa się mianem grupowego myślenia (ang. groupthink – „gromadomyślenie”) .

Zjawisko grupowego myślenia zostało szczegółowo opisane przez Irvinga Janisa* na podstawie obserwacji spektakularnych choć błędnych decyzji podejmowanych przez grupy wybitnych specjalistów. W swoich badaniach poszukiwał on krytycznych momentów w procesie decyzyjnym, które doprowadziły do tragicznych konsekwencji, mimo że członkowie badanych grup byli ludźmi kompetentnymi i mieli wysoką motywację, by podejmować trafne decyzje. Tendencje te Janis traktuje jako „chorobę grupy”. Charakterystyczną cechą zjawiska grupowego myślenia jest zaburzenie zdolności podejmowania racjonalnych decyzji przez członków grup, gdzie pragnienie jednomyślności przeważa nad troską o znalezienie adekwatnego rozwiązania. Kluczową rolę w pojawieniu się tej „choroby” odgrywa poczucie zagrożenia samooceny (lub uzależnienia samooceny od podjęcia prawidłowej decyzji) oraz duża spójność grupy. Janis wylicza osiem symptomów grupowego myślenia, które można ująć w trzy kategorie.

Przecenianie własnej wartości

Iluzja odporności ujawniająca się w przesadnym optymizmie prowadzącym członków grupy do ślepoty na sygnały zagrożenia. Przekonanie o skuteczności i/lub efektywności dotychczas organizowanych akcji (także duszpasterskich) i podejmowanych w związku z tym decyzji może wzbudzać przekonanie, że i tym razem grupa (lider, kapłan) nie może podjąć złych decyzji. Decyzje podejmowane są wtedy automatycznie i bezrefleksyjnie, a potencjalne sygnały zagrożenia są ignorowane.

Iluzja moralności oznacza przekonanie o wysokiej etyczności motywów decydentów i zasad rządzących postępowaniem grupy. Jej wyrazem może być na przykład stwierdzenie, że przecież ta decyzja (nabożeństwo, spotkanie) ma pomóc człowiekowi we wzbudzeniu jeszcze większej wiary w Boga, uwielbieniu Go lub uzdrowieniu człowieka. Mimo iż profity osobiste w postaci uznania, uzyskania wyższej pozycji w grupie (lider, „duchowy przywódca”), podniesienia poczucia własnej wartości i skuteczności są uznawane jako drugorzędne i/lub nieistotne, to jednak mogą stanowić dla wielu motywację priorytetową, choć nie do końca uświadamianą.

Zawężone horyzonty myślowe

Racjonalizacja wyrażająca się w tendencji do znajdowania argumentów usprawiedliwiających zasadność decyzji przy jednoczesnym lekceważeniu ostrzeżeń i negatywnych informacji. To dlatego osoby bezkrytycznie popierające wątpliwej reputacji ruchy, grupy, stowarzyszenia czy fundacje często mogą lekceważyć krytyczne uwagi o nich lub bagatelizować je.

Stereotypowe spostrzeganie oponenta sprowadza się do traktowania przeciwnika jako głupiego, słabego, nierozumiejącego sprawy. To właśnie dlatego:
– osoba wierna przepisom liturgicznym bywa traktowana przez tzw. „charyzmatyków” jako konserwatywny dziwak,
– Sobór Watykański II wprowadzający w Kościele zmiany (nie tylko) liturgiczne bywa spostrzegany przez lefebrystów jako najbardziej tragiczne wydarzenie dwudziestego wieku,
– osobie zwracającej uwagę na niejasne cele i źródła finansowania jakiejś wspólnoty (fundacji, stowarzyszenia) przypina się „łatkę” materialisty, który myśli tylko „o kasie”, a w sercu nie ma miłości.

Dążenie do uzyskania potwierdzeń własnej opinii

Wewnętrzna presja na podporządkowanie się członków grupy służy spowodowaniu zachowań konformistycznych. Lider grupy może często wyrażać krytyczne zdania na temat argumentów swoich oponentów wyraźnie oczekując, że członkowie grupy podporządkują się sposobowi myślenia wyrażonego przez lidera i niektórych innych członków grupy myślących podobnie jak on. Wewnętrzny dialog, który mógłby pozwolić na generowanie kontrargumentów staje się zatem niemożliwy zaś postawą oczekiwaną przez lidera jest uległość członków grupy.

Autocenzura oznacza tendencję do powstrzymywania się przez członków grupy od wypowiadania własnych poglądów, które odchylają się od opinii większości. Prawidłowość tę może zaobserwować zarówno na wewnętrznych spotkaniach grupy, jak i na zewnątrz (np. wpisy członków grupy w mediach społecznościowych). Ktoś, kto zostanie skarcony w grupie za „niewłaściwe” poglądy prawdopodobnie już się więcej nie wychyli. Ani on, ani inni. Nikt przecież nie chce zepsuć „przyjaznej atmosfery” w grupie! Ironią jest to, że autocenzura nasila się wraz z pozytywną atmosferą grupy. Prawidłowość ta warta jest podkreślenia, dlatego że wielu ludzi uważa, iż w takiej właśnie „przyjaznej” grupie łatwiej jest członkowi powiedzieć: „Ej, czy my czasem się nie oszukujemy?!”. Nic bardziej mylnego. W grupach o przyjaznej atmosferze nikt nie śmie dokonać takiego wyzwania.

Ochroniarze umysłu tak, jak goryle strzegą przywódcę przed zagrożeniem fizycznym, ochroniarze umysłu bronią do niego dostępu tym, którzy chcą wnieść do grupy „szkodliwe” opinie (odbiegające od „obowiązujących”). Osoby takie są eliminowane z grupy lub niedopuszczane do głosu. Staje się to źródłem konfliktów i podziałów, które de facto jeszcze bardziej „cementują” nieprawidłowe relacje grupowe w obawie przed dalszymi konfliktami i podziałami.

Iluzja jednomyślności oznacza błędne przekonanie, że niewypowiadanie przez innych członków grupy żadnych wątpliwości w jakiejś sprawie czy decyzji oznacza rzeczywi­stą jednomyślność. Uprawnia to lidera do myślenia (i/lub wypowiadania) sformułowań w stylu: „Skoro wszyscy jesteśmy zgodni…”. Podejmowane decyzje są wtedy wyrazem pozornej jednomyślności.

Warunki sprzyjające grupowemu myśleniu

Jak wcześniej wspomniano, wystąpienie grupowego myślenia zdeterminowane jest cechami grupy, takimi jak silne poczucie więzi (spójność) czy duża liczba uczestników (decydentów), szczególnie gdy posiadają poczucie braku efek­tywności, co sprzyja zdominowaniu przez lidera.

Myślenie grupowe zależy również od sytuacji, w jakiej działa grupa. Sytuacja zagrażająca, niepewna, związana z presją czasową, szybciej doprowadzi do tego efektu. Podobnie dzieje się, jeśli decydenci (liderzy) działają w izo­lacji od innych grup np. z obawy przed ujawnieniem tajemnic. Mogą więc unikać dyskusji w kwestiach podejmowanych decyzji, pomysłów czy spraw związanych z funkcjonowaniem grupy z niezależnymi ekspertami (osobami spoza grupy). Na tej zasadzie niektóre grupy religijne, ich liderzy i członkowie mogą funkcjonować w iluzji kroczenia po właściwej drodze. Ich „jakość” może być uwiarygodniana (często sporadyczną i okazjonalną) obecnością osób duchownych czy nawet wysokiej rangi dostojników kościelnych na wybranych spotkaniach, nie zaś stałą opieką duszpasterską.

Kluczową rolę w „wyzwoleniu” choroby grupowego myślenia odgrywa także autokratyczny lider (liderzy), szczególnie, gdy ma w określonej decyzji „swój interes”. „Interes” ten może być różnie definiowany. Począwszy od wymiernych zysków finansowych, aż po zysk w postaci władzy wynikającej z budowania pozycji lidera w grupie czy zaspokajaniu najrozmaitszych potrzeb wybujałego ego.

Jak uniknąć grupowego myślenia?

Istotną rolę w tym procesie odgrywa przywódca grupy, który powinien wziąć na siebie odpowiedzialność za przeanalizowanie różnych punktów widzenia poprzez takie działania jak: zapobieganie izolacji grupy poprzez np. zapraszanie osób niezależnych, ekspertów spoza grupy), aranżowanie burzy mózgów, stworzenie możliwości wymiany poglądów w swobodnej rozmowie bez uczestnictwa lidera, powołanie „adwokata diabła”, który kontrowałby każdą opinię (fałszywe opinie zostaną w ten sposób wyeliminowane), odroczenie ostatecznej decyzji i dbanie, by nie opierała się ona na przesłankach emocjonalnych np. nienawiści i chęci natychmiastowego odwetu na wrogu. Warto również nadmienić, że każda grupa, nawet na najniższym szczeblu, może się stać ofiarą tego zjawiska.

Kościół miejscem zbawienia

Wielu tworzy sobie dziś „boga” na własny użytek, na miarę swoich wyobrażeń, według własnego pomysłu. Jak grzyby po deszczu mnożą się liderzy różnych wspólnot, w których autorytet Kościoła bywa zastępowany prywatnym, partykularnym autorytetem liderów. Prawdziwy Bóg jest jednak obecny w Kościele katolickim, którego jedną z podstawowych funkcji jest strzeżenie depozytu, czyli całej pełni wiary. To zadanie zlecone przez Chrystusa apostołom i ich kolejnym ziemskim następcom. Nie jest to zadanie nawet najbardziej charyzmatycznych liderów jakichkolwiek wspólnot. Stąd hierarchiczna struktura Kościoła, która jest niezbędna, by nauczanie Kościoła nie zostało rozmyte.

Extra Ecclesiam nulla salus, tj. poza Kościołem nie ma zbawienia (św. Cyprian). To Kościół jest miejscem zbawienia. Nie stowarzyszenia, nie fundacje, nie grupy i ruchy. Wszystkie grupy i ruchy mają sens o tyle, o ile prowadzą ludzi do Chrystusa obecnego w Kościele katolickim! Jeśli zaś zatrzymują ludzi u siebie i dla siebie, to mogą stać się miejscem fałszywego kultu sprawowanego przez fałszywych proroków. Bóg pragnie nas zbawić, a nie zabawić i po to założył Kościół. Jeden, święty, powszechny i apostolski. Prawdą jest, że rozwijanie całego bogactwa form ruchów, wspólnot jest najlepszą odpowiedzią na zagubienie duchowe wielu współczesnych ludzi. Niemniej, należy mieć na uwadze, że ich celem powinno być nie tyle tworzenie środowisk, w których można miło spędzić czas z innymi czy realizować swoje potrzeby, co przede wszystkim urzeczywistnianie ideałów świętości i apostolstwa polegającego na włączaniu jednostki do wspólnoty Kościoła przez wspólną modlitwę oraz podejmowane grupowo zadania. Jako że opisane powyżej zdarzenia i procesy mogą mieć miejsce w zasadzie w każdej grupie, istotne więc wydaje się poznanie podstawowych zasad dynamiki grup oraz procesów grupowych. Pozwoli to uniknąć kościelnym liderom wielu błędów w prowadzeniu grupy. Będzie też mieć pozytywny wpływ na większą efektywność i skuteczność w działaniach ewangelizacyjnych.

* Bibliografia dostępna w redakcji.

Ks. Józef Partyka – doktor psychologii, Prezes Fundacji Auxilium.

Pio_Msza sw.

Ojciec Pio – kapłan żyjący Eucharystią – ks. Tomasz Rąpała

 

Przeżywając liturgiczne wspomnienie św. ojca Pio z Pietrelciny, warto przytoczyć słowa, które papież św. Paweł VI wypowiedział do kapucynów, a które charakteryzują misję Mistyka z San Giovanni Rotondo posłanego na świat przez Boga: „Pokornie odprawiał mszę świętą, spowiadał od rana do wieczora i wiernie nosił w swoim ciele odbicie stygmatów naszego Pana. Był człowiekiem modlitwy i cierpienia” (20 luty 1971 r.).

Szczególnym rysem duchowości Padre Pio była bliska więź z Chrystusem eucharystycznym. Adorował Jezusa w Hostii przez wiele godzin każdego dnia, natomiast przygotowanie do porannej Mszy Świętej zaczynał czasami już o czwartej w nocy. Sprawowanie Eucharystii trwało kilka godzin, nawet cztery i pół… Kiedy niektórzy narzekali, że zbyt długo trwa, mawiał, że ludzie nawet na Golgocie postawiliby zegar. Wiedział bowiem, że celebruje największe misterium Jezusa Chrystusa. Ileż osób nawróciło się uczestnicząc w takiej Mszy Świętej. Ojciec Pio poprzez pokorne celebrowanie  Eucharystii pociągał serca wiernych do Chrystusa. Świadkowie opadają w spisanych świadectwach, że świątynia wypełniona po brzegi ludźmi była przeniknięta ciszą i skupieniem. Czasami ta cisza była przerywana szlochem płaczu, bo serca uczestników świętej Liturgii pałały miłością do Zbawiciela.

Święty Kapucyn pisał w swoich listach: „W tych tak smutnych czasach śmierci wiary, triumfującej bezbożności, najbezpieczniejszym środkiem uchronienia się przed chorobą zakaźną, która nas otacza, jest wzmacnianie się pokarmem eucharystycznym. Rzeczą oczywistą jest, że nie może się nim wzmocnić ten, kto miesiącami nie karmi się ciałem nieskalanego Baranka Bożego”. Jakże szczególnie dzisiaj te słowa są aktualne! W innym miejscu radził: „Każda Msza Święta, w której dobrze i pobożnie się uczestniczy, jest przyczyną cudownych działań w naszej duszy, obfitych łask duchowych i materialnych, których my sami nawet nie znamy. Dla osiągnięcia takiego celu nie marnuj bezowocnie twego skarbu, ale go wykorzystaj. Wyjdź z domu i uczestnicz we Mszy Świętej. Świat mógłby istnieć nawet bez słońca, ale nie może istnieć bez Mszy Świętej”.

Czyż w naszym życiu nie jest czasami tak, że czcimy świętych, ale nie wiemy dlaczego byli święty? Świętym  nikt się nie urodził, stajemy się świętymi żyjąc radami świętych. Bóg dał naszym czasom ojca Pio po to, żebyśmy się obudzili na żywą obecność Jezusa Chrystusa w sakramentach świętych, szczególnie Eucharystii, a także w Słowie Bożym, bo Padre Pio Biblii nie wypuszczał z rąk. Choćby wspomnieć, że Listy św. Pawła cytował w swoich listach do kierowników duchowych (i nie tylko) z pamięci.

Żyjemy w czasach, gdzie w Kościele zatraca się wiara w żywą obecność Chrystusa we Mszy Świętej. Dostrzegamy coraz mniejszy szacunek do Jego milczącej obecności. A z drugiej strony widzimy promienie światła płynące z tych parafii, gdzie wierni adorują Jezusa Chrystusa i przez to wnoszą Go do swojej codzienności i życia innych ludzi. Dlatego pośród ciemności – są także promienie światła wiary. To jest nasza przyszłość. To jest nadzieja Kościoła. Tam, gdzie adoruje się Chrystusa, tam jest życie.

Święty Ojcze Pio – ucz nas miłości do Jezusa, który jest z  nami w Eucharystii.

Ks. mgr lic. Tomasz Rąpała – współpracuje z Centrum Formacji Duchowej salwatorianów w Krakowie, pełnił posługę ojca w duchownego w WSD w Tarnowie, aktualnie rekolekcjonista w Centrum Formacyjno – Rekolekcyjnym „Arka” w Gródku nad Dunajcem.

KRZYŻ

Stat crux dum volvitur orbis! – ks. Piotr Cebula

W tej znanej dewizie kartuzów znajdują dwa ważne elementy, które od czasów męki Chrystusa na krzyżu już na zawsze są splecione razem. Stałość tajemnicy Krzyża i zmienność czasu, zmiana epok, idei, myśli i poglądów. Czasami prawda ta jest zobrazowana pięknymi zdjęciami nocnego nieba, pojawiającymi się niejednokrotnie w mediach społecznościowych. Przydrożny krzyż lub krzyż na wieży kościoła na pierwszym planie zaś na drugim niesamowite okręgi, które są śladami gwiazd, które w wyniku obrotu ziemi i długiego czasu naświetlania matrycy aparatu dają taki efekt. Dzisiaj jednak nie chcemy się skupiać na tym, co przemija, ale na tym co jest stałe, niezmienne, na tajemnicy Krzyża.

Święto Podwyższenia Krzyża Świętego nawiązuje do okresu ok. 326-328 r., który nastąpił bezpośrednio po zakończeniu krwawych prześladowań chrześcijan, kiedy po długich poszukiwaniach Krzyża na którym umarł Chrystus, odnaleziono go i dokładnie 14 września pokazano wiernym. W pewnym sensie była to pierwsza adoracja krzyża. Na wyprawę w poszukiwaniu relikwii Krzyża wyruszyła matka cesarza Konstantyna i ona właśnie go odnalazła w cysternie w pobliżu Golgoty.

Nawiązując do tej fizycznej i duchowej drogi św. Heleny, w świetle Bożego słowa i w perspektywie życia pewnego świętego, chciejmy po raz kolejny zapytać, w to Święto Podwyższenia Krzyża: czym dla mnie jest tajemnica Krzyża, jak do mnie przemawia? Św. Helena uczy nas odczytania tej tajemnicy. Uczy nas przez przykład swojej determinacji w poszukiwaniu relikwii na której umarł nasz Zbawiciel. Jak podaje tradycja, św. Helena miała powiedzieć, kiedy podejmowała decyzję o wyruszeniu do Jerozolimy: „Ja na tronie, a Krzyż w prochu?”. Jest więc dla nas przykładem, że krzyża trzeba szukać, prawdziwie chcieć go odnaleźć oraz po odnalezieniu – wywyższyć.

  1. Poszukiwać Krzyża

Dlaczego św. Helena poszukiwała Krzyża? Dlaczego było to dla niej ważne? Po ludzku miała wszystko, była matką cesarza. Decyduje się jednak na wyprawę, która miała dla niej sens – odnaleźć świętą relikwię. Potrzebowała zobaczyć, dotknąć tego, co już wiarą przyjęła. Bez tajemnicy Krzyża nasze życie jest niepełne, płaskie. Bez tajemnicy cierpienia, która doprowadzona jest to tajemnicy zwycięstwa, naszej wierze brakuje dopełnienia.

Tak wielu ludzi chciałoby wiary bez Krzyża. Pamiętam, jak kiedy błogosławiąc pewien związek małżeński podarowałem młodej parze duży krzyż św. Benedykta. Jak się potem dowiedziałem, wywołało to wielkie oburzenie w rodzinie nowożeńców. Nie mówiąc tego otwarcie, szemrali ukradkiem wyrażając swoją dezaprobatę, że dałem w prezencie właśnie krzyż, sugerując, że to „ściągnie” krzyż na ich małżeńskie życie. To szemranie i niezrozumienie tajemnicy Krzyża to właśnie takie płytkie spojrzenie, perspektywa „po ziemi”. Nieprzypadkowo szemranie, pokątne narzekanie, jest tak bardzo piętnowane w Starym Testamencie. Z jednej strony cicho wypowiadane słowa, przypominają szelest poruszającego się węża. Z drugiej zaś strony ten dźwięk szemrania tak podobny do dźwięku  węża, który sunie po ziemi, ukazuje tę perspektywę ziemi, płaszczyznę tego co „przyziemne”, „niskie”, bez szerszego spojrzenia w górę. W pierwszym czytaniu ze Święta Podwyższenia Krzyża Świętego znajdujemy te słowa Izraelitów, którzy uświadamiając sobie swój grzech, proszą Mojżesza, aby się wstawił za nimi do Boga: «Zgrzeszyliśmy, szemrząc przeciw Panu i przeciwko tobie. Wstaw się za nami do Pana, aby oddalił od nas węże» (Lb 21, 4b-9). Żyjąc w tej perspektywie „szemrania”, sami zamykamy się na szerszą perspektywę, żyjemy jakby w świecie dwuwymiarowym.  Można to porównać to świata opisanego przez Abbota w Flatland: A Romance of Many Dimensions. Została ona wydana w 1884 roku. Przedstawia krainę dwuwymiarowych istot. To świat kresek, okręgów, dwuwymiarowych figur geometrycznych. Dla takich istot świat szerszy jest po prostu niezrozumiały i dziwaczny. Hipotetyczna wizyta w takim świecie istoty trójwymiarowej nie zostanie zauważona. Kula będzie widoczna tylko w postaci wielości okręgów, elips i wszelkich innych przecięć kuli. Sześcian będzie tylko układem dwuwymiarowych przecięć. Tylko życie w świecie trójwymiarowym pozwala dostrzec trójwymiarowe kształty[1].

Zanurzenie w tajemnicy Krzyża poszerza perspektywę. Jest to podniesienie oczu, aby kiedyś jak Izraelici wpatrując się w górę, na węża umieszczonego na palu odzyskiwali zdrowie, tak teraz my wpatrując się w Krzyż Chrystusa pragniemy osiągnąć życie wieczne do którego nas zaprasza. W dzisiejszej Ewangelii padły te dobitne słowa: „Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak trzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne”.

  1. Odnaleźć Krzyż

Odnaleźć Krzyż, jak uczyniła to św. Helena, to nie tylko dotknąć drewna, ale dotknąć tajemnicy Krzyża. Z tego „dotknięcia”, przyjętego z głęboką wiarą rodzi się siła do pokonywania trudów, cierpień, bo one mają sens, prowadzą do zwycięstwa. Jeden ze współczesnych angielskich świętych czerpał tę duchową inspirację do działania czyniąc codzienny znak krzyża na swoim ciele. W jednym ze swoich wierszy pisał:

„Ilekroć przez to grzeszne moje ciało
Kreślę Znak Krzyża, zaraz
Ze snu się we mnie budzą dobre myśli,
Ożywa moc i wiara;
Wzniosła się, szczera odwaga wyłania
Cierpienia i działania”[2].

Dopełnieniem odnalezienia, powinno być wywyższenie, ukazanie chwały tajemnicy Krzyża. Etap końcowy więc wydaje się, że powinien być najłatwiejszy. Najczęściej jednak jest najtrudniejszy, bo wymaga on nas konkretnych czynów, decyzji popartych działaniem.

  1. Wywyższyć Krzyż

„Wywyższyć Krzyż” w moim życiu to na wzór Chrystusa zanurzyć się w jego poniżeniu, to przyjąć Krzyż, który w perspektywie wiary prowadzi do zwycięstwa. W drugim czytaniu w Święto Podwyższenia Krzyża Świętego słyszymy głębokie słowa o kenzozie, czyli uniżeniu Chrystusa: „Chrystus Jezus, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stając się podobnym do ludzi. A w zewnętrznej postaci uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stając się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich, i podziemnych. I aby wszelki język wyznał, że Jezus Chrystus jest Panem – ku chwale Boga Ojca” (Flp 2, 6-11).

 „Wywyższyć Krzyż” to pozwolić, aby naszą tajemnicę krzyża cierpień i zmagań zanurzyć w tajemnicy Krzyża Chrystusa. Tak całe swoje życie przeżywało wielu świętych. W tej świątyni, przywołam jednego z ojców filipinów, którego wiersz cytowałem wcześniej – Johna Henry’ego Newmana. Ten wielki intelektualista, teolog, filozof, po swojej konwersji z anglikanizmu na katolicyzm wybrał życie w Kongregacji św. Filipa Neri, ponieważ małe wspólnoty ojców filipinów przypominały mu college’e Oksfordu w których studiował i nauczał. Jego życie które było pełne trudów i zmagania z fałszywymi osądami, było tak zakorzenione w Bogu, tajemnicy Krzyża, że Bóg przez te zmagania wyprowadzał ogrom dobra dla Kościoła w Anglii i całego Kościoła powszechnego. Niech za przykład posłużą dwa z nich.

Wydarzenia rozegrały się w 1864 r. już po przejściu Johna Henry’ego na katolicyzm. Znany – nie tylko ze swego dorobku intelektualnego, lecz również z agresywnej postawy wobec katolików – angielski powieściopisarz Charles Kingsley w recenzji książki swego szwagra Jamesa Froude’a History of England z trudno uzasadnialnej przyczyny, wtrącił odniesienie do Newmana pisząc: „Prawdomówność dla niej samej nigdy nie była cnotą kleru rzymskiego. Ojciec Newman informuje nas, że to jest zbyteczne i ogólnie rzecz biorąc nie musi nią być”[3]. Atak Kingsley’a przypadł w momencie, kiedy Newman przeżywał trudny czas. Po przejściu do Kościoła katolickiego stracił dawnych przyjaciół, którzy uważali go za zdrajcę, a obecni towarzysze katoliccy podejrzewali go o nieszczerość, uważali go za półkatolika, co do którego nigdy nie można być pewnym czy jego konwersja jest prawdziwa. W starym środowisku był przekreślony, a nowe nie do końca go akceptowało, nie do końca mu ufało. I w takiej atmosferze otrzymuje ten celnie wymierzony cios w to, co było dla niego bardzo istotne. On, który przez całe swe życie szukał prawdy i był jej wierny, zostaje oskarżony, iż jest kłamcą i że prawda jako taka nie ma dla niego i dla całego Kościoła katolickiego najmniejszego znaczenia. Opuszczony przez wszystkich, zaatakowany, gdzie szuka pocieszenia? I czy umie go przyjmować? Niepewny przyszłości na szczerej modlitwie powierza się Bogu i to od Niego przyjmuje pocieszenie i umocnienie. Nie ulega zwątpieniu, chociaż wszystko go do tego skłaniało. Szczerze zawierza tę sytuację Bogu, który był dla niego tak bardzo bliski. I postanawia bronić nie tylko siebie, lecz także całego Kościoła katolickiego w Anglii. Prosi autora tego oskarżenia, aby wykazał gdzie miałby niby głosić takie poglądy o nieważności prawdy? Wywiązuje się publiczna wymiana listów, którą obserwuje całe społeczeństwo, w której jasno widać, iż Kingsley nie jest w stanie podać takich wypowiedzi, jednakże nie chce przyznać się do błędu i wycofać zarzutów. Newman postanawia więc napisać swoją autobiografię, aby ukazać całe swe dotychczasowe życie, mając nadzieję, że jego przeciwnicy popatrzą na niego bardziej życzliwym okiem. Powierza całą sprawę Bogu i rozpoczyna pisanie. Pisze ją w odcinkach i na bieżąco oddaje je do druku. Pisze poprzez łzy, niosąc ciężar niezrozumienia przez tak wielu, a jednocześnie czując siłę Bożego wsparcia i pocieszenia. Czytelnicy dopiero teraz odkrywają całego Newmana, rozumieją powody opuszczenia Kościoła anglikańskiego, z wyrozumiałością patrzą na jego decyzje. Dawni przyjaciele odnawiają zerwaną przyjaźń. Jedna książka Apologia pro Vita sua a wszystko zmieniała. Mówiąc jednak głębiej: całe to wydarzenie było historią pewnego zaufania, historią przyjętego od Boga wsparcia, wsparcia, które Bóg chciał dać Newmanowi w tej trudnej dla niego chwili, a on umiał to wsparcie przyjąć. Dzięki cierpieniu spowodowanym przez fałszywe oskarżenia Newman pisze dzieło, które dla wielu konwertytów było inspiracją, aby pójść w podobną drogą.

Druga historia wydarzyła się kiedy w 1870 r. Sobór Watykański I ogłosił nieomylność papieża odnośnie wiary i moralności, w Anglii bardzo szybko pojawiły się oskarżenia, iż żaden katolik nie może być lojalnym obywatelem, skoro jest zobowiązany przyjmować nieomylne decyzje papiestwa. Doszło nawet do oficjalnych wypowiedzi członków rządu na ten temat. W 1874 r. William Gladstone ówczesny angielski premier, napisał pamflet „Dekrety watykańskie i ich wpływ na wierność obywatelską”, oskarżając w nim katolików na Wyspach, iż właśnie od tej pory nie można było ich traktować jako lojalnych obywateli i poddanych królowej. Katolicy byli tym oskarżeniem przytłoczeni, często nie znajdowali żadnych argumentów aby odeprzeć ataki tych, którzy powtarzali argumenty Gladstone’a. Potrzebowali wsparcia, w tym wypadku intelektualnego, aby ktoś w sposób rzeczowy mógł publicznie odpowiedzieć premierowi na jego fałszywe oskarżenia. W tej sytuacji Newman nie czeka, jeszcze tego samego roku pisze list otwarty do księcia Norfolk, gorliwego katolika, ukazując w nim związek pomiędzy głosem sumienia a wiernością autorytetowi papieża. Ten list był więc oficjalną odpowiedzią daną Gladstone’owi. Przypomina w nim, że wskazania sumienia są dla nas obowiązujące i nim – sumieniem musimy się kierować, dbając jednocześnie o jego właściwe ukształtowanie. Prawda jest jedna, Duch Święty jest Duchem prawdy, który kształtuje nieomylność papieża co do wiary i moralności i który pomaga kształtować sumienie prawdziwe. Pomiędzy tymi dwoma sprawami nie powinno być rozbieżności. Treść listu do tego stopnia uczynił zadość oczekiwaniom opinii publicznej, że po tym fakcie Gladstone w głęboko angielskim stylu napisał do Newmana, już prywatny list, o następującej treści: „Z dzisiejszych porannych gazet mógł pan wywnioskować, że wczorajszy dzień był dla mnie bardzo pracowity, musiałem bowiem zwinąć swoje rzeczy i wynieść się”, jednakże podziękował Newmanowi, jak pisze za „miły i subtelny sposób w jaki pan się do mnie odniósł, i za okazanie mi wyraźniej niechęci do wysuwania mi zarzutów, na które, jak pan uważał – co jest zresztą zrozumiałe – zasłużyłem”[4]. Owocem tej polemiki jest krótkie, lecz niezwykle inspirujące do dzisiaj dziełko o sumieniu, wspomniany List do Księcia Norfolk o sumieniu. Po raz kolejny cierpienie przeżywane z Bogiem, stało się wielką tajemnicą Bożego działania.

Chciejmy podążać tą drogą, którą proponuje nam dzisiaj Kościół: chciejmy poszukiwać tajemnicy Krzyża, odnajdujmy ją, oraz nie bójmy się wywyższać tej tajemnicy w naszej codzienności.

Ks. dr Piotr Cebula – Dyrektor Wydziału Duszpasterstwa Małżeństw i Rodzin Kurii Diecezjalnej w Tarnowie.

 

Przypisy:

[1] Zob. B. Smith, Modernism’s history: a study in twentieth-century art and ideas, New South Wales 1998, s. 79.
[2] J.H. Newman, Znak Krzyża [w:] Idem, Rozmyślania i modlitwy, Warszawa 1995, s. 405.
[3] C.S. Dessain, John Henry Newman. Pionier odnowy Kościoła, tł. Mieczysław Stebart, Poznań 1989, s. 165.
[4] Ch. Hollis, Newman a świat współczesny, tł. T. Mieszkowski, Pax, Warszawa 1970, s. 187n.

Wyszyński

Błogosławiony Stefan Wyszyński kryształowy wzór „na dziś” dla kapłanów!

Nie będzie to żadną krytyką czy atakiem, jeśli podzielę się kilkoma spostrzeżeniami, które z jednej strony powodują „zawrót głowy”, a z drugiej niosą powiew wielkiej nadziei.

Jako kapłani znaleźliśmy się dzisiaj w ciemnym tunelu. Wydaje się, że wiele czynników spowalnia naszą posługę, by mogła być z pasją, nasz entuzjazm i kapłańską determinację. Kiedy jednak przymrużymy oczy – ujrzymy delikatne światełko w tym ciemnym tunelu. Kiedy pójdziemy w jego stronę, wiele się nam rozświetli. Niektórych z nas drażni słowo kryzys, ale niestety prawdą jest to, że znaleźliśmy się w wielkim kryzysie kapłaństwa. Zaznaczam jeszcze raz – to, co piszę nie jest „czarną wizją” – wręcz przeciwnie! Z tego kryzysu wyłoni się jasne światło, które pociągnie innych na drogę wiary Jezusowi Chrystusowi.

Beatyfikacja Prymasa Tysiąclecia jest właśnie takim światłem w ciemnym tunelu. Szkoda, że odbyła się ona w atmosferze zamknięcia w gronie stosunkowo niewielu osób. Żałuję bardzo, że nie mogłem uczestniczyć w tej jednej z najbardziej doniosłych chwil we współczesnej historii Kościoła w Polsce… Głęboko wierzę, że i w tym przypadku wypełnią się słowa naszego Pana Jezusa Chrystusa: „Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze” (Mt 5, 14). Oczywiście, dla jasności, nie chcę powiedzieć, że ukrywamy błogosławionego Prymasa, ale przede wszystkim to, że taka postać musi być przez nas nieustannie odsłaniana, odkrywana i ukazywana oraz cytowana, nawet za cenę kpin i ośmieszania, co od dawien dawna stało się metodą jak nie komunistów, to kreatorów nowych ideologii, które jeszcze dzisiaj istnieją, a jutro zostaną wyrzucone na śmietnik historii.

Żyjemy w czasach paradoksów. Bardzo wiele osób świeckich modli się za kapłanów, prosi Boga o powołania do tego stanu, a z drugiej strony słowa i postawy wielu wskazują na to, że ksiądz nie jest dzisiaj potrzebny. Dochodzą do tego głosy ze sceny politycznej, gdzie niektórzy politycy, mający swoje „pięć minut” i odgrywający rolę nadwornych błaznów, chcąc zaistnieć pouczają biskupów co powinni robić, a czasami grożą „odgrzewanymi kotletami”, że będą ściągać krzyże. Szkoda, że przedstawiają Kościół jako zbiorowisko nieogarniętych osób, jakby zagubionych w obcych galaktykach. A do tego jeszcze pojawi się tu i ówdzie książka byłego kleryka czy księdza, który posiada tomiska „przepisów” na reformę tego w Kościele, co przecież ciągle się reformuje – tyle, że według nie czyjegoś „widzi mi się”, ale w duchu myślenia kościelnego, a do takiego u wielu z nich bardzo daleka droga – daleka, bo wpierw trzeba zacząć od pokory i uderzenia się we WŁASNE piersi. I w tym wszystkim nie potrzeba nerwowych reakcji  i oskarżeń, ale jeszcze mocniejszego świadectwa życia wiarą i jeszcze odważniejszego głoszenia prawdy Boga, nie na zasadzie – jak mawiał Joseph Ratzinger – reklamy produktu jak w domu handlowym, ale na zasadzie wierności danemu słowu w chwili święceń kapłańskich i świadomości tego, KIM i PO CO się jest!

Żyjemy w czasach, w których wielu kapłanów wycofuje się z głoszenia prawdy Boga. Idzie się coraz bardziej w stronę głoszenia miłej i jedwabno-słodkiej „bozi”, głoszenia w którym ma się wrażenie, że Jezus Chrystus to pluszowy miś, który uśmiecha się do każdego, zgadza się na wszystko i nikogo nie karci. Jakże to dalekie od Ewangelii.

Kardynał Prymas uczył nas czegoś innego. Warto się nad tym pochylić ufając, że wielu z nas – kapłanów, szczególnie w tym czasie, zgłębi jego myśli na temat kapłańskiego życia. Będę się opierał przede wszystkim na Liście do moich kapłanów (Editionis du Dielogue, Paris 1969 r., odtąd List), który Kard. Wyszyński napisał do księży i którego aktualność powinniśmy odczytać szczególnie dzisiaj. Czynię to również za refleksjami ks. Andrzeja Łapińskiego opublikowanymi na łamach czasopisma „Studia Teologiczne. Białystok, Drohiczyn, Łomża” (11 (1993)).

Kardynał Wyszyński, nauczając na temat kapłaństwa, zawsze sięgał do jego wymiaru trynitarnego. Twierdził z przekonaniem, że Kościół nigdy nie pozostanie na poziomie tylko jakiejś filozoficznej znajomości Boga. Chrystus wskazał cel naszego życia (wymiar eschatologiczny), a nade wszystko poprzez objawienie Ojca stał się pośrednikiem między Bogiem a ludźmi, między Trójcą Świętą a całym rodzajem ludzkim i będąc Kapłanem na wieki pragnął naszego rzeczywistego i aktywnego uczestnictwa w życiu Bożym przez posługę Kościoła (List, t. I, s. 70). Dlatego też Prymas Wyszyński, kiedy nauczał na temat relacji kapłana z Bogiem Ojcem, stawiał jako wzór i przykład Jezusa-Syna, Wiecznego Kapłana, w Jego relacji do Ojca. Ukazywał Jezusa jako tego, który objawia Ojca i tego, który prowadzi do Boga Ojca. W tym widział kapłana jako świadka Chrystusa, bo sam Jezus Chrystus to świadek Ojca (List, t. I, s. 72).

Bardzo ważnym aspektem w nauczaniu Kardynała Wyszyńskiego na temat kapłaństwa jest zwracanie szczególnej uwagi na relację pomiędzy kapłanem a Chrystusem.  Prymas podkreślał, że nasz Pan jest najpierw PRZYKŁADEM dla księdza, a ten jest uczestnikiem Kapłaństwa Chrystusa poprzez święcenia. Dlatego też naśladowanie Mistrza i Pana to oddanie Mu wszystkiego – całkowicie, spontanicznie, z wolnością i hojnością ducha, z konsekwencjami tegoż oddania. To naśladowanie musi być TOTALNE czyli całą osobą ze wszystkimi swoimi władzami, świadomie i bez żadnych zastrzeżeń. W taki także sposób Kardynał widzi wymiar eklezjologiczny posługi kapłańskiej. Sakramenty święte są podstawowymi znakami chrystocentryzmu w Kościele. Kościół dzięki tym sakramentalnym znakom kontynuuje pośrednictwo między Bogiem a ludzkością. Dzięki kapłańskiej posłudze sakramenty są przekazywane człowiekowi wierzącemu, co powoduje ożywienie życia we wspólnocie Kościoła katolickiego.

Należy podkreślić, że relacja z Chrystusem Kapłanem jest realizowana poprzez naśladowanie Go od samego początku powołania do kapłaństwa. Natomiast moment święceń kapłańskich jest „punktem” uaktualnienia tej relacji w sposób sakramentalny, dzięki czemu cała działalność i życie apostolskie koncentrują się wokół Chrystusa – Drogi, Prawdy i Życia. Kapłaństwo, czyli posługa apostolska, jest chrystocentryczne co ma swój szczyt w sprawowaniu Eucharystii per Ipsum, et cum Ipso, et in Ipso, chociaż „ofiara mszy świętej w […] codziennym życiu nie jest jedną z szeregu czynności kapłańskich, ale jest czynnością istotną naszego kapłaństwa i to tak bardzo, że wszystkie inne prace są właściwie dalszym ciągiem Mszy Świętej” (List, t. II, s. 106). Jak widać Prymas podkreślał, że upodobnienie się do Jezusa Chrystusa nie dokonuje się tylko poprzez samo powołanie, ale poprzez święcenia kapłańskie ze swoim niezniszczalnym charakterem sakramentalnym – kapłani z władzą i mocą Chrystusa prowadzą dzieło zbawienia do spotkania z Bogiem w Trójcy jedynym, nie jako widzowie, ale jako czynni uczestnicy życia Bożego (List, t. I, ss. 70-71).

Kolejną, bardzo ważną kwestią podejmowaną przez Kardynała Stefana Wyszyńskiego było duszpasterstwo jako obszar kierowania wiernymi.  Ks. Andrzej Łapiński zwraca uwagę, że dla Prymasa pojęcie duszpasterstwa miało charakter ściśle apostolski. Tylko w ten sposób jest one włączone w misję Kościoła – poprzez każdego biskupa, w łączności z następcą św. Piotra. Być „apostołem” to być w służbie Kościoła, dla Kościoła i w Kościele (List, t. III, s. 62). Być podporządkowanym władzy Kościoła po to, by być bardziej gotowym do służby w Mistycznym Ciele Chrystusa. Warto zwrócić szczególną uwagę na to, że Kardynał wyraźnie kreślił cel i zadanie posługi duszpasterskiej jako „wyłączną, całkowitą i jedyną chwałę Ojca” (List, t. III, s. 98).

Prymas z mocą akcentował rolę modlitwy w życiu kapłana. Mówił o modlitwie publicznej i prywatnej, co pięknie wyraża jego zdanie: „Mszał i brewiarz wiążą się ze sobą ściśle, nawzajem się uzupełniają” (List, t. II, s. 124). „Modlitwa jest naczelnym zadaniem kapłaństwa, stojącym tuż przed obowiązkiem nauczania. Z modlitwy bowiem płynie skuteczność pracy duszpasterskiej, tak jak od modlitwy w Wieczerniku rozpoczęło się nauczanie całego świata. I dlatego trzymanie w ręku brewiarza jest pracą apostolską stojącą w jednym rzędzie z każdą inną czynnością apostolską” – pisał w Liście do moich kapłanów (t. II, s. 125). Kardynał Wyszyński sam był człowiekiem głębokiej modlitwy. Jego działalność kapłańska i biskupia miała swoje źródło w żywej relacji z Trójcą Świętą. To, co pisał i mówił wypływało z jego serca, które słuchało i wypełniało usłyszane słowo płynące z Serca Bożego. Świadczą o tym słowa listu pasterskiego: „Nie jestem ani politykiem, ani dyplomatą, nie jestem działaczem ani reformatorem. Jestem natomiast waszym Ojcem duchowym, pasterzem i biskupem dusz waszych, jestem apostołem Jezusa Chrystusa. Posłannictwo moje jest kapłańskie, pasterskie, apostolskie, wyrosłe z odwiecznych myśli Bożych, ze zbawczej woli Ojca, radośnie dzielącego się swoim szczęściem z człowiekiem. Zadaniem moim jest: chrzcić, bierzmować, konsekrować, święcić, ofiarować, nauczać i sądzić. Niosę wam Lumen Christi – światło Chrystusowe” (Listy pasterskie Prymasa Polski 1949-1974, Editionis du Dialogue, Paris 1975, s. 11-13, 14-19, 99-100, 101-105, cyt za. A. Łapiński, Studia…, s. 42). Życie Prymasa Tysiąclecia było niesieniem światła Chrystusa przez całe jego życie. Czerpał to światło z własnej relacji z Chrystusem czyniąc to przez Maryję. Kardynał Wyszyński dokonał aktu osobistego oddania się Maryi, który ułożył w czasie uwięzienia w Stoczku: SOLI DEO. Potem dodaje: SOLI DEO – PER MARIAM. Sam o tym mówi tak: „Mimo, że taka wizja może być niebezpieczna, doświadczenie poprzednich lat zmusza mnie by dodać «per Mariam Soli Deo». Patrząc na Maryję widzę zawsze w Jej ramionach Boże Dziecię. Dlatego działam per Mariam, dlatego wiem, że wszystko dzieje się przez Chrystusa, którego Ona wskazuje” (Sursum corda, wyd. Pallottinum, s. 199) . Wielka Nowenna, zainaugurowana w dniu 3 maja 1957 r. przed jubileuszem milenium chrztu Polski w roku 1966, jest świadectwem jego żywej wiary, miłości i nadziei – wiary w Boga i Ojczyznę; miłości do Boga i człowieka; nadziei, że nawet ze zgliszczy szczęścia może narodzić się piękno człowieczeństwa.

Kardynał Wyszyński podkreślał z mocą, że „posługa kapłana – kaznodziei, apostoła i nauczyciela – winna być integralnie powiązana z jego życiem. Słowa mają być spójne z wyznaniem jego wiary, której treści winny stawać się programem życia i pracy społeczno-apostolskiej. Słowa mają być – jak nazywa Prymas – „szczególnie wyraziste”, a to znaczy: jednoznacznie wskazujące na rzeczywistość Bożą, której wszystko ma być podporządkowane. Bowiem to Chrystus w swoim Kościele trwa, żyje i działa. To On jedna z Ojcem, On naucza, On rządzi i uświęca. Kardynał podkreśla wyraźnie, że w Kościele wszystko sprawuje Chrystus. Kapłani zaś pełnią doniosłą rolę bycia w Jego ręku narzędziami” (List, t. I, s. 28).

Nie ma takich czasów, w których kapłani nie mogliby głosić z mocą Jezusa Chrystusa, jedynego Odkupiciela człowieka! Nie ma takich czasów, w których kapłani nie mogliby być blisko powierzonych im ludzi. Nie ma takich czasów, w których kapłani nie mogliby ukazywać piękna daru kapłaństwa. Czasy są takie, jacy są ludzie. Arena polityczna jest taka, jakie jest myślenie ludzi, dlatego Kościół musi mieć zdrowy dystans do świeckiej władzy. Kościół jest taki jacy są pasterze i wierni. Pasterze Kościoła nadają szczególny rys obliczu Kościoła, który jest na wzór Chrystusa. Nadawanie rysu ewangelicznego musi dokonywać się bez zalęknienia, z pasją i ewangelicznym zaangażowaniem „na całego”. Jeśli pasterze będą mieli jasno określony cel swojego kapłańskiego życia – jak wyżej przytoczyłem słowa Prymasa Tysiąclecia – to wtedy ludzie będą wyczuwali w takich wiarygodnych przewodnikach rys ich świętości oraz autentyczność tego co głoszą, bo życie kapłańskie musi być obrazem tego, co się głosi. Można przecież być blisko ołtarza, a zarazem daleko od Jezusa Chrystusa. Taka przeciętność i letniość jest największym współczesnym skandalem w Kościele. Przeciwieństwem przeciętności jest ewangeliczny radykalizm.

Niech beatyfikacja tego kryształowego Kardynała, nie na darmo nazwanego Prymasem Tysiąclecia, będzie dla nas zapaleniem światła w ciemnym tunelu historii. Jeśli pójdziemy za tym ŚWIATŁEM, rozświetli ono nam jak mamy prowadzić innych do Boga w Trójcy Świętej Jedynego.

Ks. mgr lic. Tomasz Rąpała – współpracuje z Centrum Formacji Duchowej salwatorianów w Krakowie, pełnił posługę ojca w duchownego w WSD w Tarnowie, aktualnie rekolekcjonista w Centrum Formacyjno – Rekolekcyjnym „Arka” w Gródku nad Dunajcem.

 

medytacja

Sens istnienia skażony intelektualnym haszyszem czyli zagrożenia życia duchowego – ks. Tomasz Rąpała

„Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32).

Ewagriusz z Pontu, mnich z IV wieku, którego określamy mistrzem życia duchowego, napisał: „Zatroszcz się o siebie, a wtedy Bóg zatroszczy się o ciebie”. W codzienności naszego życia trzeba po prostu dbać o siebie, troszczyć się o siebie. Jeśli tak jest, to znaczy, że poznaję Boga, który troszczy się o mnie i dba właśnie o to, by w codzienności życia być razem z Nim.

Dlaczego rozpoczynam refleksję na temat zagrożeń życia duchowego od kwestii dbania o siebie i o jaki rodzaj dbania chodzi? Czynię tak, ponieważ każdy człowiek powinien zdawać sobie sprawę, że życie na ziemi nie ogranicza się do płacenia rachunków i pełnej lodówki, ale jest DROGĄ do wieczności. Chrześcijanin jest szczęśliwy wtedy, gdy pozna, że tą drogą jest osoba Jezusa Chrystusa, z którym podąża z dnia na dzień ku wieczności. Św. Augustyn powie, że lepiej jest iść i „kuśtykać” niż zejść z tej Drogi, bo jeśli „kuśtykamy”, to idziemy wolniej, ale w końcu osiągniemy CEL, którym jest Niebo. A jeśli zejdziemy z Drogi, to pozostanie jedynie otchłań piekła. „Człowiek, który nie dba o duchowość, o zdrową, integrującą religijność, jest chory” – napisał Ks. Grzywocz. Zatem w jaki sposób dbać o zdrową duchowość, by w codzienności życia odkrywać prawdę, że Bogu i człowiekowi cudownie jest być razem?

Ks. Grzegorz Strzelczyk zauważa, że coraz częściej idąc ulicami miast nie tylko Polski, ale całej Europy, można znaleźć różne „duchowe” propozycje: medytacji transcendentalnej, jogi, mszy o uzdrowienie, egzorcyzmów, treningów uważności, koncentracji wnętrza, posługi charyzmatami,  itd. (zob. G. Strzelczyk, Król jest nagi, „W drodze” nr 553 (9/2019), s. 44-45). Czasami mamy  także do czynienia  sytuacjami, podczas których  nawet w obecności Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie dochodzi do absurdalnych zachowań takich jak np. trzymanie wstążeczek opuszczonych z monstrancji, które staje się największym emocjonalnym przeżyciem, wywołującym zbiorowe spazmy, a jest ich wiele więcej, tak że nawet trudno je w tym momencie wyliczać. Musimy mieć świadomość, że życie wewnętrzne, jak napisał Réginald Garrigou-Lagrange OP, w duszy będącej w stanie łaski uświęcającej jest przede wszystkim życiem pokory, wyrzeczenia i ofiary, wiary, nadziei i miłości wraz z pokojem, który daje stopniowe podporządkowanie naszych uczuć i wszystkich naszych pragnień przedmiotowi naszego szczęścia – miłości Boga (por. „Trzy okresy życia wewnętrznego”, Wydawnictwo O.O. Franciszkanów, Niepokalanów 2014, s. 51). Warto jeszcze zwrócić uwagę, że życie duchowe to sposób, by coraz bardziej w codzienności życia zbliżać się do Pana Boga, który szanując wolność człowieka wyzwala go z egoizmu, zmysłowości, pychy, i w którym człowiek przez częstą modlitwę prosi Pana o potrzebne mu ciągle łaski (por. tamże, s. 50).

Ks. Marek Chmielewski, znawca teologii duchowości, zwraca uwagę na kilka ważnych kwestii, do których należy się odnieść podejmując temat zagrożeń życia duchowego. Przejawem duchowości człowieka jest szeroko rozumiana kultura, cywilizacja i język. Natomiast kiedy autotranscendencja, wychodzenie poza siebie, jest ukierunkowane na Boga, to wtedy mamy do czynienia z życiem duchowym. Duchowość a życie duchowe to dwa różne pojęcia. Życie duchowe jest pewną formą duchowości. Generalnie, życie duchowe (czyli życie w Duchu Świętym) jest WIĘZIĄ, której celem jest zjednoczenie z Chrystusem, a którego celem jest nasze zbawienie. Stąd zagrożeniem życia duchowego jest to wszystko, co zaburza tę więź człowieka  z Jezusem Chrystusem, w relacji do bliźniego,  siebie samego  oraz w relacji do Kościoła. Warto zwrócić uwagę, że zagrożenie ma charakter potencjalny, zatem nie jest czymś, co już się stało, ale tym, co może się stać i mieć dramatyczne konsekwencje. Dlatego też różnego rodzaju zagrożenia duchowe są niebezpieczne dla samego bycia w pełni człowiekiem! Ich istotą jest właśnie to, by uniemożliwić człowiekowi realizację  własnego człowieczeństwa, a przez to osiągnięcie celu istnienia jakim jest Niebo. Wszystko, co jest sprzeczne z Bogiem,  zawsze będzie zagrażać człowiekowi. Należy zatem badać myśli, poglądy na ludzką istotę; czy człowiek to osoba czy przedmiot. Człowieka zawsze należy  traktować jako osobę duchową,  a tego nie czynią np. ideologie materialistyczne.

Należy zwrócić uwagę za ks. Chmielewskim, że fundamentalną kwestią w badaniu zagrożeń duchowych jest PRAWDA zawarta w Piśmie Świętym, które zostało przekazane Kościołowi przez Chrystusa Pana. Właściwym interpretatorem, stróżem i wiarygodnym świadkiem prawdy zawartej w Biblii jest Kościół (Urząd Nauczycielski Kościoła). Należy poznawać Pismo Święte, jego kulturę i źródła po to, żeby nie manipulować Słowem Boga. Ogromnym zagrożeniem życia duchowego jest to, kiedy człowiek „na własną rękę” interpretuje słowa zawarte w Biblii. Żyjemy w czasach, w których  jak refren – o zgrozo także w kwestiach religijnych – pojawiają się stwierdzenia: „ja tak uważam”. Słuchając takich stanowisk, nie pozostaje nic innego jak reakcja: „co kogo obchodzi, co ty uważasz?”. Na tym gruncie pojawia się bardzo wiele zamętu, który zamiast jednoczyć z Bogiem rozbija, powodując koncentrację na własnych duchowych przeczuciach, które nie mają najczęściej nic wspólnego z chrześcijańskim doświadczeniem bliskości Boga w Jezusie. Prawda musi być fundamentem, bez niej człowiek jest zdezorientowany w życiu. Poza tym, bez prawdy o Bogu i człowieku, nie można miłować. Człowiek realizuje siebie tylko w miłości, gdy jest ukierunkowany na innych, wtedy spełnia siebie jako osobę ludzką. Św. Paweł napisał, że „nikt nie żyje dla siebie” (por. Rz 14,7). Tylko człowiek żyjący w prawdzie założy małżeńską wspólnotę, która będzie trwała mimo prób i trudów. Tylko człowiek prawdziwy będzie wierny Bogu w kapłańskich czy zakonnych przyrzeczeniach.

W dzisiejszym świecie dużym zagrożeniem duchowym jest także zanik wartości i cnót: roztropności, sprawiedliwości, umiarkowania czy męstwa. Doświadczamy wielu dramatów, których źródłem jest załamanie życia moralnego, ponieważ wartości moralne wystawiane współcześnie na działania ideologiczne zatracają swój sens, a utrata sensu istnienia  staje się czymś nagminnym. Spotykamy wielu piewców nihilizmu upojonych intelektualnym haszyszem prowadzącym do kompletnej degradacji człowieka, kultury i świadomości celu. Ulegając wielu duchowym zagrożeniom, człowiek wystawia się na niebezpieczeństwo utraty tożsamości, a przez to braku rozumienia siebie i swojego miejsca w świecie.

Zagrożenia życia duchowego są dwojakiego rodzaju:  egzogenne oraz endogenne. Pierwsze, jak wskazuje ks. prof. Marek Chmielewski,  pochodzą z zewnątrz. Chodzi tutaj o działalność sekt, pseudomistyków czy dziwne prywatne objawienia. Natomiast endogenne mają swe źródło w nas samych, czyli w sumieniu, psychice, zranieniach emocjonalnych. Zawsze musimy  pamiętać, że największym i najbardziej podstawowym zagrożeniem jest GRZECH. To on zabija życie Boże w człowieku. Dlatego częsty sakrament pojednania i pokuty staje się przywróceniem utraconego życia Bożego. Msza Święta, podczas której człowiek przyjmuje Chrystusa, żywego i prawdziwego, w Hostii jest  uobecnieniem więzi z Bogiem, która się nieustannie umacnia i dlatego taka osoba  nie będzie szukała siebie  czy „nowinek” duchowych wystawiając się na niebezpieczeństwo utraty tej więzi. „Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła” (1Tes 5,22) – przestrzega św. Paweł. Osoba, która jest w Kościele, żyje sakramentalnie, i pielęgnuje cnoty, pracując nad sobą, nie pobłądzi. Ogromną rolę odgrywa wspólnota ludzi wierzących. Dlatego warto przynależeć do katolickiej wspólnoty, która w mocy Ducha Świętego kroczy  drogą wiary, nadziei i miłości.

Kiedy poznajemy różnego rodzaju zagrożenia duchowe, czynimy to po to, żeby mieć świadomość działania zła, a nie w celu zgłębiania struktur zła i fascynowania się nimi. Znakiem autentycznej wiary w Boga jest ludzka RADOŚĆ, ponieważ jest ona wyrazem SPOTKANIA osób: Boga i człowieka. Benedykt XVI w jednej ze swych homilii  powiedział tak: „(…) człowiek wierzący jest człowiekiem radości i będzie nim tym bardziej, im bardziej jest wierzący, a radość budzona przez wiarę jest siłą, która zmienia świat. Będziemy coś winni światu i ludziom, gdy pozwolimy zgasnąć tej radości”. Bądźmy zatem ludźmi czerpiącymi tę radość wiary ze Źródła, którym jest Serce naszego Pana Jezusa Chrystusa i dzielmy się nią z wszystkimi, a szczególnie z tymi, którzy bardziej lub mniej świadomie dają się zatruwać intelektualnym haszyszem.

Ks. mgr lic. Tomasz Rąpała – ojciec duchowny tarnowskiego Wyższego Seminarium Duchownego.

nolimetangere-768x535

O porannym wstawaniu – ks. Krzysztof Iwanicki

Chciałbym, abyśmy podczas tej refleksji zajęli się tematem, który mocno dotyka każdego z nas. Ba, on dotyka każdego człowieka. Jest to temat podejmowany codziennie. Choć rzadko o nim mówimy, to jednak każdy z nim musi się codziennie zmierzyć. Mianowicie chciałbym, abyśmy się dzisiaj zastanowili nad… porannym wstawaniem.

Choć mądrość ludowa głosi, że „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, to w porannym wstawaniu jako takim nie ma nic dobrego, a w późnym wstawaniu nie ma nic złego. „Chciwcy wstają bladym świtem. Za to włamywacze (z tego, co wiem) wstają jeszcze w nocy” (G.K. Chesterton).

Zatem poranne wstawanie nie jest wartością samą w sobie. Można wstać wcześnie po to, by jeszcze w mroku nocy dokonać czynu niegodziwego – św. Marek przekazuje nam: „Zaraz wczesnym rankiem arcykapłani wraz ze starszymi i uczonymi w Piśmie i cała Wysoka Rada powzięli uchwałę” (Mk 15, 1), a św. Jan opisując zaparcie się Piotra podaje, że było to wczesnym rankiem, nawet kogut zapiał (por. J 18, 27-28). Widzimy, że poranne wstawanie może być nawet grzeszne. I wcale nie trzeba podejmować decyzji o zabiciu Jezusa, czy wyparciu się Go. W Księdze Przysłów czytamy: „Kto rankiem głośno błogosławi bliźniego, policzą mu to za przekleństwo” (Prz 27, 14). Wczesne wstawanie jest środkiem do celu, a jego wartość moralna zależy od intencji – od tego po co rano wstajemy. Jeśli jednak mamy dobrą intencję, to nie tylko możemy zostać najęci do pracy w winnicy Pana, jak przekazuje nam św. Mateusz („królestwo niebieskie podobne jest do gospodarza, który wyszedł wczesnym rankiem, aby nająć robotników do swej winnicy” – Mt 20, 1), ale możemy być mile zaskoczeni, bo św. Marek pisze o tym, że Pan właśnie wtedy może wrócić („Czuwajcie wiec, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem” – Mk 13, 35).

Dzisiejsza patronka, Maria Magdalena, spotkała Zmartwychwstałego wczesnym rankiem, co przekazują nam ewangeliści: „Po swym zmartwychwstaniu, wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, Jezus ukazał się najpierw Marii Magdalenie” (Mk 16, 9; por. J 20, 1). Ciekawe jest to, że pierwsi chrześcijanie w poranku widzieli obraz zmartwychwstania. Tak właśnie pisze o świcie jako o „codziennym obrazie zmartwychwstania” w Rozmowie 21. św. Jan Kasjan. Oczywiście – ktoś mógłby powiedzieć: „ale mi porównanie…”. Zmartwychwstanie to jest coś! Ale poranne wstawanie, to przecież najgorsza rzecz pod wschodzącym słońcem… Zauważmy jednak, że „czasowniki, które w naszych przekładach Biblii przetłumaczono na podniosłe i uroczyste „zmartwychwstać”, po grecku oznaczają bardzo prozaiczne czynności: obudzić się, wstać. Podnieść się na nogi” (F. Hadjadj). Wydaje się, że nie ma nic banalniejszego niż stanie na własnych nogach. A jednak – wielu ludzi z powodu niepełnosprawności nie może tego doświadczyć…Choć mówiąc o zmartwychwstaniu oczekiwalibyśmy właśnie wstrząsającego i fantastycznego objawienia, to przecież „nie można powiedzieć, by zmartwychwstały Jezus olśniewał otoczenie. Nie bije od Niego blask taki jak na górze Tabor, wydaje się nawet, że stracił swoją dawną charyzmę. Maria Magdalena bierze Go za prostego ogrodnika, uczniowie idący do Emaus są przekonani, że zostali skazani na towarzystwo najmniej rozgarniętego spośród mieszkańców Jerozolimy…” (F. Hadjadj). Zmartwychwstały Chrystus nie jest na pierwszy rzut oka wyjątkowy. Podobnie nasze poranne wstawanie… Ale może właśnie w tej zwykłości, w tym, że możemy się codziennie obudzić, jest niezwykłość?

ks. Krzysztof Iwanicki – neoprezbiter; wikariusz parafii pw. Krzyża Świętego i MBNP w Tarnowie.

newman-768x512

Duchowe oblicze Johna Henry’ego Newmana – ks. Piotr Cebula

Wprowadzenie

Postać św. Johna Henry’ego Newmana wciąż jest mało znana w Kościele w Polsce. Pomino, iż beatyfikacja w 2010 r. ożywiła nieco zainteresowanie tą osobą, wciąż jednak pozostaje ona w znacznej mierze nieodkryta. Jego niedawna kanonizacja, która odbyła się 13 października br. w Rzymie, napełnia nas nadzieją zmiany tego stanu rzeczy. Newman znany jest główne specjalistom z konkretnych dziedzin, którzy naukowo zajmują się jego ideami. Najczęściej rozpatrywany jest aspekt teologiczny, ponieważ to ten wątek najbardziej interesuje badaczy. Znacznie skromniej rozważa się jego idee pod kątem filozoficznym, a szkoda, ponieważ z tej przestrzeni można również wydobyć jego pionierskie rozwiązania. Jednakże najmniej znany jest Newman jako mistrz życia duchowego. Niejednokrotnie w obliczu postawionego pytania osobom konsekrowanym: czy znają tę postać? Pada odpowiedź: tak, to przecież znany współczesny autor książek z dziedziny duchowości. Ta odpowiedź, oczywiście nieprawdziwa, wskazuje na trapistę H. Nouwena.

Tekst ten jest więc ukazaniem J.H. Newmana nie tylko jako wielkiego intelektualistę, lecz także jako mistrza życia duchowego, który własną postawą, dokonanymi wyborami wskazuje nam odpowiedni kierunek, pomaga podjąć właściwą decyzję. Ukażemy więc jego życie wybierając pewne fakty, które będą obrazować jego duchowość. Powstrzymamy się od zbędnych komentarzy do przedstawionych wydarzeń, pozwalając czytelnikowi samemu odpowiedzieć sobie na pytanie, jak zachowałby się w podobnej sytuacji?

Jaki więc był J.H. Newman?

Wierny sumieniu

John Henry Newman zawsze poszukiwał prawdy i to ukazuje jego duchowa biografia. Urodził się w Londynie w 1801 r., pochodził z rodziny ewangelickiej, czyli odłamu protestantyzmu, który podkreśla szczególną rolę Ewangelii w życiu chrześcijańskim. Był najstarszym z sześciorga rodzeństwa. Chociaż od początku był dobrym chłopcem w wieku 15 lat, jak pisze, „przeżył pierwsze nawrócenie”. Bóg przestał być dla niego kimś bezosobowym, jakąś ideą, nadrzędną zasadą, lecz uwierzył w Boga osobowego, w Jezusa Chrystusa i od tej pory rozpoczął wiernie poszukiwać Bożej prawdy. Zaczął w religii zwracać uwagę przede wszystkim na osobistą więź z Bogiem i na wierność Bożym zasadom. Rozpoczyna studia w Oksfordzie i szybko zdobywa sukcesy naukowe. W wieku 21 lat zostaje profesorem uczelnianym. Dwa lata później przyjmuje święcenia diakonatu a następnie kapłańskie w Kościele anglikańskim. John Henry wyrusza w podróż śródziemnomorską, po której wraz ze swoimi przyjaciółmi, rozpoczyna działalność tzw. Ruchu Oksfordzkiego, którego celem była odnowa moralna i duchowa Kościoła anglikańskiego. Przez osiem lat wraz z podobnie myślącymi oksfordczykami wydaje Traktaty na czasie, które służą jako pewien „podręcznikˮ tej odnowy. Zdobywa wielką sławę i uznanie wśród współwyznawców anglikanizmu. W tym okresie był całkowicie wewnętrznie przekonany, że Kościół anglikański jest prawdziwym Kościołem Chrystusa, a Kościół rzymski trwa w rozłamie. Sytuacja zaczyna się jednak zmieniać, kiedy czyta dzieła teologiczne pierwszych myślicieli chrześcijaństwa, których nazywamy Ojcami Kościoła. Czyta, rozważa i dochodzi do wniosku, że to Kościół anglikański jest w błędzie, że odłączył się od prawdziwego Kościoła rzymsko-katolickiego. Staje więc przed wyborem: być wiernym prawdzie swego sumienia, co wiązało się z opuszczeniem Kościoła anglikańskiego, wszelkich zaszczytów, godności, uznania, albo złamać swoje sumienie, zafałszować prawdę do której doszedł i udawać, że nic się nie stało, być człowiekiem „bez sumienia”, ale z godnościami i zaszczytami. Co wybiera? Wierność Prawdzie, wierność Prawdzie którą odkrył, Której zawierzył, Którą umiłował. Wybrał wierność samemu Bogu. 9 października 1845 r. prosi przebywającego w Littlemore pod Oksfordem o. Dominika Barberii o spowiedź i o przyjęcie do Kościoła katolickiego. I tak się stało.

Obrazowo to podążanie za Prawdą odkrytą w sumieniu, samym Bogiem w pismach Newmana ujawnia się w symbolice światła. Tak jak Izraelici wędrując przez pustynię byli prowadzeni przez słup ognia i dymu, tak każdy podążający za natchnieniami Ducha Świętego, jako członek nowego Narodu Wybranego, podąża za Bożym Światłem. Najpełniej wyraża to treść słynnej Pieśń Pielgrzyma, napisanej przez Newmana w 1833 roku na statku, gdzieś pomiędzy Korsyką a Sardynią, w której prosił aby Boże Światło zawsze go prowadziło, tak jak sternik pomimo przeciwności, nawałnic i burz prowadzi statek do bezpiecznego portu.

„Prowadź mnie, Światło, swą błogą opieką,
Światło odwieczne!
Noc mroczna, dom mój tak bardzo daleko,
Więc Ty mnie prowadź.
Nie proszę rajów odległych widoku,
Starczy promyczek dla jednego kroku.
Nie zawsze tak się modliłem jak teraz,
Światło odwieczne.
Sam chciałem widzieć, sam chciałem wybierać
Swą własną drogę.
Pomimo trwogi łaknąłem barw świata
Ufny w swą siłę. Przebacz tamte lata.
Tyś zawsze trwało, gdym przez głuchą ciemność,
Przez bór, pustynię
Błąkał się dumny. O, czuwaj nade mną,
Aż mrok przeminie,
Aż świt odsłoni te drogie postacie,
Którem ukochał niegdyś, którem stracił”.

Pielęgnujący więzy rodzinne

Jemina, Matka Johna Henry’go Newmana pochodziła z rodziny hugenockiej, czyli miała korzenie francuskie i była wyznania anglikańskiego. Jego ojciec był bankierem, w czasach młodości Henry’ego jeszcze całkiem dobrze prosperującego banku. Miał pięcioro rodzeństwa, z którego on był najstarszy. Jego matka Jemina była głęboko wierzącą osobą, żyła Ewangelią jak przystało na dobrego członka Kościoła ewangelickiego. Wszczepiła swemu najstarszemu synowi podstawową prawdę – Bóg istnieje i Chrystus jest Bogiem i należy żyć pamiętając o tym fakcie, a Ewangelia dostarcza nam szeregu wskazań jak to czynić. Ojciec był dosyć sceptyczny, nie zajmował się kwestiami wiary, chociaż nie narzucał swego światopoglądu rodzinie. To matka rozwijała życie religijne w rodzinie Newmanów. W szkole w wieku 15 lat John Henry przeżywa swe pierwsze nawrócenie, lub lepiej mówiąc głębsze osobiste powierzenie się Bogu żywemu. Niedługo po wstąpieniu na uniwersytet, bank w którym pracował ojciec upada
i w przeciągu niemalże chwili dostatnie życie rodziny przemienia się w egzystencję na granicy nędzy. Duże wydatki pochłaniają wszystkie oszczędności, co zmusza rodzinę Newmanów do sprzedaży domu, a gdy i to w końcu nie wystarcza John Henry posyła systematycznie swoje stypendium naukowe, które otrzymywał na uniwersytecie. Pragnie także szybko zostać profesorem, właśnie po to, aby poprzez wyższą pensję zapewnić swojej rodzinie bardziej godziwe życie. Gdy jego ojciec w końcu otrzymuje pracę, sytuacja przez chwilę się stabilizuje. Po śmierci ojca, kiedy John Henry ma 23 lata, kłopoty ponownie powracają. I znów jako młody profesor uniwersytecki staje się jedynym żywicielem rodziny. Gdy ma 27 lat umiera mu najmłodsza siostra Maria. Kiedy pozostałe rodzeństwo dorasta, naturalnie więzy poprzedniej odpowiedzialności się rozwiązują, a matka uwolniwszy się z finansowych problemów staje się współfundatorką kościoła w Littlemore koło Oksfordu. Relacje rodzinne więc, jak widzimy, były dla Newmana nie tylko bardzo istotne, lecz także czuł się za nie odpowiedzialny. Pielęgnował je jak delikatny kwiat, o którego ciągle trzeba się troszczyć, aby wzrastał i był znakiem piękna, w tym wypadku duchowego. 

Ufający Bogu w czasie opuszczenia

Wydarzenia rozegrały się w 1864 r. już po przejściu Johna Henry’ego na katolicyzm. Znany – nie tylko ze swego dorobku intelektualnego, lecz również z agresywnej postawy wobec katolików – angielski powieściopisarz Charles Kingsley w recenzji książki swego szwagra Jamesa Froude’a History of England z trudno uzasadnialnej przyczyny, wtrącił odniesienie do Newmana pisząc: „Prawdomówność dla niej samej nigdy nie była cnotą kleru rzymskiego. Ojciec Newman informuje nas, że to jest zbyteczne i ogólnie rzecz biorąc nie musi nią być”. Atak Kingsley’a przypadł w momencie, kiedy Newman przeżywał trudny czas. Po przejściu do Kościoła katolickiego stracił dawnych przyjaciół, którzy uważali go za zdrajcę, a obecni towarzysze katoliccy podejrzewali go o nieszczerość, uważali go za półkatolika, co do którego nigdy nie można być pewnym czy jego konwersja jest prawdziwa. W starym środowisku był przekreślony, a nowe nie do końca go akceptowało, nie do końca mu ufało. I w takiej atmosferze otrzymuje ten celnie wymierzony cios w to, co było dla niego bardzo istotne. On, który przez całe swe życie szukał prawdy i był jej wierny, zostaje oskarżony, iż jest kłamcą i że prawda jako taka nie ma dla niego i dla całego Kościoła katolickiego najmniejszego znaczenia. Opuszczony przez wszystkich, zaatakowany, gdzie szuka pocieszenia? I czy umie go przyjmować? Niepewny przyszłości na szczerej modlitwie powierza się Bogu i to od Niego przyjmuje pocieszenie i umocnienie. Nie ulega zwątpieniu, chociaż wszystko go do tego skłaniało. Szczerze zawierza tę sytuację Bogu, który był dla niego tak bardzo bliski. I postanawia bronić nie tylko siebie, lecz także całego Kościoła katolickiego w Anglii. Prosi autora tego oskarżenia, aby wykazał gdzie miałby niby głosić takie poglądy o nieważności prawdy? Wywiązuje się publiczna wymiana listów, którą obserwuje całe społeczeństwo, w której jasno widać, iż Kingsley nie jest w stanie podać takich wypowiedzi, jednakże nie chce przyznać się do błędu i wycofać zarzutów. Newman postanawia więc napisać swoją autobiografię, aby ukazać całe swe dotychczasowe życie, mając nadzieję, że jego przeciwnicy popatrzą na niego bardziej życzliwym okiem. Powierza całą sprawę Bogu i rozpoczyna pisanie. Pisze ją w odcinkach i na bieżąco oddaje je do druku. Pisze poprzez łzy, niosąc ciężar niezrozumienia przez tak wielu, a jednocześnie czując siłę Bożego wsparcia i pocieszenia. Czytelnicy dopiero teraz odkrywają całego Newmana, rozumieją powody opuszczenia Kościoła anglikańskiego, z wyrozumiałością patrzą na jego decyzje. Dawni przyjaciele odnawiają zerwaną przyjaźń. Jedna książka Apologia pro Vita sua a wszystko zmieniała. Mówiąc jednak głębiej: całe to wydarzenie było historią pewnego zaufania, historią przyjętego od Boga wsparcia, wsparcia, które Bóg chciał dać Newmanowi w tej trudnej dla niego chwili, a on umiał to wsparcie przyjąć.

Cechujący się męstwem w trudnościach

Czy w biografii naszego bohatera Johna Henry’ego były upadki, niepowodzenia? Było ich bardzo wiele i nie jest przypadkiem, że niemalże wszystkie wydarzyły się w drugiej połowie jego życia, czyli wtedy, gdy został katolikiem. Była to dla niego próba wiary. Zasadniczo prawie wszystkie dzieła, których się podejmował w tym okresie kończyły się fiaskiem, jednakże nie z jego winy, lecz z winy tych, którzy nie rozumieli jego nowoczesnego, jak na XIX wiek podejścia do spraw praktycznych.

Pierwszym upadkiem była sprawa związana z utworzeniem w Dublinie Uniwersytetu Katolickiego. Musimy przypomnieć, że w XIX-wiecznej Anglii katolicy nie mieli dostępu do uniwersytetów, nie mogli więc zdobyć solidnego wykształcenia na Oksfordzie czy Cambridge. Aby przygotować wykształconych katolików biskupi pragnęli powołać niezależny Uniwersytet Katolicki w Dublinie. W 1851 r. Newman został jego pierwszym rektorem. Zaczął wprowadzać system edukacyjny, który obowiązywał w Oksfordzie, przez co uniwersytet zdobywał coraz większy prestiż. Jednakże jego przełożeni mieli zupełnie inną wizję funkcjonowania takiego uniwersytetu, chcieli tworzyć wspólnotę uczelnianą na wzór seminarium duchownego. Różnica poglądów była zbyta duża i w 1858 roku rezygnuje z funkcji rektora. Pierwsze dzieło upada.

Drugim nieudanym projektem był przekład Pisma Świętego. W sierpniu 1857 roku biskup Wiseman informuje go, iż jest mu zlecone koordynowanie zespołem odpowiedzialnym za nowy przekład Biblii na język angielski. Różne powody wpłynęły na to, iż przekład spod pióra tych autorów nigdy się nie ukazał. Drugie ważne dzieło upada, przynosząc kolejne upokorzenie.

Najboleśniejszym jednak ciosem była tzw. „sprawa Ramblera”, która długo rzucała cień na jego życie. W 1859 roku pisze do teologicznego czasopisma Rambler, artykuł o roli świeckich w Kościele. Wyjaśnia w nim jak wielką rolę w życiu Kościoła, a także w rozważaniach na temat zasad nauki wiary odgrywają ludzie świeccy. Dzisiaj ta kwestia jest klarownie wyjaśniona, jednak nie była ona oczywistą w XIX wieku. Artykuł spotkał się z wielką krytyką teologów i biskupów. Złożono także na Newmana skargę do papieża, iż jest on heretykiem. Wielu katolików szczerze uważało w tym czasie, że Newman rzeczywiście jest teologiem głoszącym fałszywe teorie. Stolica Apostolska wystosowała do niego list z żądaniem wytłumaczenia się z niektórych twierdzeń zapisanych w tym artykule. Jednakże ów list do Newmana nigdy nie dotarł…. a Rzym nie otrzymywał odpowiedzi. Kiedy wyjaśnienia wciąż nie pojawiały się na biurku Kongregacji, zinterpretowano to jako lekceważenie listu papieża. Dopiero po wielu latach, sprawa została całkowicie wyjaśniona.

Trzy przykładowe upadki, niepowodzenia w życiu naszego bohatera przedstawione powyżej mówią same za siebie. Żaden z nich go nie złamał, żaden nie spowodował zwątpienia, ze wszystkich zwycięsko się podniósł.

Obdarzający wsparciem

Każdy święty czy błogosławiony miał sobie właściwą, stosowną do swojej osobowości zdolność obdarowywania wsparciem. A John Henry Newman? Jego intelektualne przemyślenia były często dla innych umocnieniem, dla tych, którzy potrzebowali rozumowych argumentów aby bronić swej wiary względem adwersarzy, którzy tak stanowczo przeciw niej występowali. Kiedy w 1870 r. Sobór Watykański I ogłosił nieomylność papieża odnośnie wiary i moralności, w Anglii bardzo szybko pojawiły się oskarżenia, iż żaden katolik nie może być lojalnym obywatelem, skoro jest zobowiązany przyjmować nieomylne decyzje papiestwa. Doszło nawet do oficjalnych wypowiedzi członków rządu na ten temat. W 1874 r. William Gladstone ówczesny angielski premier, napisał pamflet „Dekrety watykańskie i ich wpływ na wierność obywatelską”, oskarżając w nim katolików na Wyspach, iż właśnie od tej pory nie można było ich traktować jako lojalnych obywateli i poddanych królowej. Katolicy byli tym oskarżeniem przytłoczeni, często nie znajdowali żadnych argumentów aby odeprzeć ataki tych, którzy powtarzali argumenty Gladstone’a. Potrzebowali wsparcia, w tym wypadku intelektualnego, aby ktoś w sposób rzeczowy mógł publicznie odpowiedzieć premierowi na jego fałszywe oskarżenia. W tej sytuacji Newman nie czeka, jeszcze tego samego roku pisze list otwarty do księcia Norfolk, gorliwego katolika, ukazując w nim związek pomiędzy głosem sumienia a wiernością autorytetowi papieża. Ten list był więc oficjalną odpowiedzią daną Gladstone’owi. Przypomina w nim, że wskazania sumienia są dla nas obowiązujące i nim – sumieniem musimy się kierować, dbając jednocześnie o jego właściwe ukształtowanie. Prawda jest jedna, Duch Święty jest Duchem prawdy, który kształtuje nieomylność papieża co do wiary i moralności i który pomaga kształtować sumienie prawdziwe. Pomiędzy tymi dwoma sprawami nie powinno być rozbieżności. Treść listu do tego stopnia uczynił zadość oczekiwaniom opinii publicznej, że po tym fakcie Gladstone w głęboko angielskim stylu napisał do Newmana, już prywatny list, o następującej treści: „Z dzisiejszych porannych gazet mógł pan wywnioskować, że wczorajszy dzień był dla mnie bardzo pracowity, musiałem bowiem zwinąć swoje rzeczy i wynieść się”, jednakże podziękował Newmanowi, jak pisze za „miły i subtelny sposób w jaki pan się do mnie odniósł, i za okazanie mi wyraźniej niechęci do wysuwania mi zarzutów, na które, jak pan uważał – co jest zresztą zrozumiałe – zasłużyłem”.

John Henry Newman ukazuje nam się jako niosący wsparcie, umocnienie, nie tylko to fizyczne, jednak w wielu sytuacjach równie bardzo ważne duchowe, religijne, intelektualne. To pierwsze widoczne było w trosce o chorych w parafii w której pracował. Wrażliwość na ludzi często odsuniętych na margines życia społecznego z powodu ich choroby, nadawała piękne rysy jego sakramentowi święceń. Już jako diakon i prezbiter Kościoła anglikańskiego z wielką radością odwiedzał chorych, a potem jako kapłan Kościoła katolickiego czynił to samo, z ogromną wrażliwością ducha pełniąc posługę sakramentalną, szczególnie wobec nich.

John Henry Newman, Boży człowiek obdarowujący wsparciem. Uczy nas być ludźmi, którzy wspierają, którzy umacniają w sposób odpowiedzialny; umacniają całego człowieka; fizycznie, duchowo, intelektualnie. Przywołajmy jego słowa, w których zachęca swoich słuchaczy, aby dziękowali Bogu za kapłanów, którzy właśnie takie całościowe wsparcie pragną ofiarować:

„Gdyby aniołowie byli waszymi księżmi, bracia moi, nie mogliby wam współczuć, solidaryzować się z wami, z wami współcierpieć, być na was wrażliwymi, nie mogliby być wam wyrozumiałymi, jak my możemy; aniołowie nie mogliby być wam wzorami i przewodnikami i prowadzić was od dawnego do nowego życia, tak jak potrafi to ten, który wyszedł spośród was”. (J.H. Newman, kazanie)

Godnie przygotowujący się do śmierci

Czego o śmierci uczy nas John Henry Newman?…. – tego co najważniejsze.

Kiedy przechodził na katolicyzm mając 44 lata myślał, że niewiele lat pozostało mu już do końca życia i właśnie wtedy świadomość odejścia z tego świata, stała bardzo żywa w jego duchowości. Jednakże Bóg chciał inaczej, ponieważ jego życie w rzeczywistości było ponad dwukrotnie dłuższe, ale dopiero pod koniec życia wszelkie zawieruchy i ciemne chmury, które kłębiły się nad jego głową zostały rozwiane. Oskarżenia, ukryte podejrzenia kierowane pod jego adresem zostały przekreślone ostatecznie dopiero 12 maja 1879 r. kiedy papież Leon XIII mianował go kardynałem.  Zwykły ksiądz katolicki, nie był on przecież biskupem, otrzymał kapelusz kardynalski. Dopiero teraz dawni przeciwnicy ucichli, nikt nie oskarżał go już o herezję, nie podejrzewał o półkatolicyzm, ponieważ to sam papież obdarzając go tą godnością, rozwiał wszelkie chmury. Mając 78 lat mógł spokojnie mieszkając w Birmingham poświęcić się codziennie sprawowanej w swojej prywatnej kaplicy Eucharystii, duchowym rozmowom, obfitym korespondencjom z wieloma osobami, szeroko rozumianym kierownictwem duchowym, spędzał kolejne dni „nawiedzając chorych i ubogich, pocieszając pogrążonych w żałobie, opiekując się więźniami”(Homilia Benedykta XVI podczas beatyfikacji). Kiedy jednak poważnie podupada na zdrowiu, zdaje sobie sprawę, że śmierć jest bardzo blisko. Powraca wtedy myślami do słów, które wcześniej zapisał, również przeżywając chwile słabości:

„Piszę to w obliczu śmierci. Myślę, że nikt w domu niczego takiego nawet się nie domyśla ani nikt poza domem – chyba lekarze. Piszę od razu – bo jeśli chodzi o stan mego umysłu i ciała, a tej chwili czuję się tak, jakby mi nic zagrażało; ale nie wiem, jak długo może trwać to pełne władanie umysłem i siłami.

Umieram w wierze jednego świętego katolickiego i apostolskiego Kościoła. Ufam, że umrę przygotowany i osłoniony jego sakramentami, które powierzył mu nasz Pan, Jezus Chrystus, i tej wspólnocie świętych, którą On zapoczątkował, kiedy na wysokości wstąpił, i która nie będzie miała kresu. Ufam, że umrę w tym Kościele, który nasz Pan zbudował na Piotrze i który będzie trwał aż do jego powtórnego przyjścia.

Powierzam duszę moją i ciało Najświętszej Trójcy oraz zasługom i łasce naszego Pana, Jezusa, Boga wcielonego, wstawiennictwu i współczuciu naszej umiłowanej Matki, Maryi, św. Józefa […] także czułemu mojemu Aniołowi Stróżowi i wszystkim aniołom i wszystkim świętym.

I proszę Boga, abyśmy znowu spotkali się wszyscy w niebie, u stóp świętych. A ponieważ On zawsze tak gorliwie szuka tych, co się zbłąkali, pragnąłbym modlić się do Niego szczególnie za tych, co są poza prawdziwą owczarnią, aby ich do niej miłosiernie przywiódł, zanim umrą. J.H.N. 13 marca 1864 roku”.

Ten czas jest dla niego chwilą wielkich ostatecznych rekolekcji, podsumowania swego życia i dobrego przygotowania się na chwilę odejścia. Nie odsuwa tego nieuniknionego faktu daleko od swej świadomości, nie lęka się go, ale w obliczu swojej śmierci, na którą czeka stara się być na nią gotów, tak jakby miała ona przyjść dowolnego, nieznanego dnia. To przygotowanie jest  wyrazistym odzwierciedleniem sensu jego słów:

„O Panie mój i Zbawco, podtrzymuj mnie w owej godzinie mocnymi ramionami Twoich sakramentów i rzeźwym tchnieniem Twojej pociechy. Niech zabrzmią nade mną słowa absolucji, niech namaści i naznaczy mnie święty olej, niech Ciało Twoje będzie moim pokarmem, Krew Twoja moim orzeźwieniem; i niechaj tchnie na mnie słodka Matka, Maryja, niech mój anioł szepcze mi słowa pokoju, a pełni chwały święci moi… niech uśmiechają się do mnie; abym wśród nich wszystkich i przez nich wszystkich otrzymał dar wytrwania i umarł tak, jak żyć pragnę, w Twojej wierze, w Twoim Kościele, w Twojej służbie i w Twojej miłości. Amen”.

Sporządza testament, w którym wyraża swoją ostatnią wolę oraz prosi, aby na jego nagrobku napisano następującą sentencję: „Ex umbris et imaginibus in veritatem” (z cieni i obrazów do prawdy). 10 października 1890 r. przyjmuje sakrament chorych, a dzień później umiera mając 89 lat. 19 września 2010 r. podczas Mszy Świętej na polach Cofton Park w Birmingham Papież Benedykt XVI ogłasza go błogosławionym Kościoła katolickiego. 13 października 2019 roku w Rzymie papież Franciszek ogłasza go świętym.

Podsumowanie

Wśród tłumu przechodniów często dosyć szybko rozpoznajemy znajomą osobę, spoglądając jedynie na zaobserwowaną sylwetkę. Wszelkie wątpliwości roztrzygamy ostatecznie podchodząc bliżej i rozpoznając lub nie rysy jej twarzy. Przedstawiony tekst był okazją zapoznania się z duchową sylwetką św. J.H. Newmana, aby móc go rozpoznawać wśród szeregu świętych i błogosławionych. Nie oznacza to jednkaże poznania poszczególnych rysów jego ducha i myśli, które pozwoliłyby wyznać, iż jest nam tak bliski jak przyjaciel, którego twarz mówi nam wszystko. Znajomych ma się wielu, przyjaciół zaś kilku. Prawdziwie zainteresowych tą postacią zapraszamy więc, do spotkania z nim na kartach jego oryginalnych zapisków.

(Bibliografia dostępna w redakcji FSK DT)

Ks. dr Piotr Cebula – dyrektor Wydziału Duszpasterstwa Małżeństw i Rodzin Kurii Diecezjalnej w Tarnowie.

kopia-768x513

Lectio divina w wychowaniu i formacji przyszłych kapłanów – ks. Tomasz Rąpała

Prawdziwym skarbem naszego seminaryjnego domu jest codzienna praktyka lectio divina. Biorąc udział w ogólnopolskich spotkaniach dotyczących tej starożytnej praktyki Kościoła, która staje się stylem życia wielu wierzących, formatorzy w polskich seminariach duchownych dzielą się doświadczeniem, że Słowo Boże czytane przez alumnów w duchowy sposób, jest dla nich drogą uczniów Jezusa.  Podczas formacji muszą oni radykalnie wybrać Chrystusa jako jedynego Pana życia. Mistrz jest jeden. Jezus nie może być mistrzem obok innego. „Jeden jest wasz Mistrz i jeden wasz Nauczyciel: Jezus” (por. Mt 23,8.10). Bez radykalnego wyboru Jezusa ryzykujemy wybór tylko samego powołania.  Uczeń ma wybrać Jezusa zanim wybierze powołanie. Dlatego bez spotkania nie ma powołaniarr.

Siła Słowa – stężonego smaku Ducha Świętego

U podstaw seminaryjnej formacji, a wcześniej wychowania, leży słuchanie Słowa Bożego. Jakość wychowania i formacji zależy od jakości słuchania Słowa. Z najstarszego tekstu systematyzującego  praktykę lectio divina napisanego ok. 1150 r. przez Guigo II pt. List o życiu kontemplacyjnym dowiadujemy się, że ten sposób modlitewnego czytania Słowa prowadzi do momentu podjęcia decyzji o nawróceniu – zmiany myślenia. Celem takiego czytania jest upodobnienie się do Chrystusa i taka przemiana życia, która pozwoli dostrzegać Jego obecność oraz patrzeć na rzeczywistość Jego oczami. Lectio divina zatem prowadzi do ewangelizacji, w której Jezus interpretuje samego siebie, a my jesteśmy świadkami, którzy to ogłaszają z mocą. „Kościół nie ma przyszłości, jeśli nie będzie się modlił” – mówił niedawno Kard. Robert Sarah w siedzibie Episkopatu Polski prezentując swoją nową książkę. Chodzi tutaj o pogłębioną modlitwę, modlitwę która jest najpierw słuchaniem Słowa Bożego  poruszającego serce, które reaguje na nie i odpowiada Bogu. Kiedy spotka się Jezusa Chrystusa nie można już pozostawić Go dla siebie.

Papież Benedykt XVI w przemówieniu z 16 września 2005 roku, skierowanym z okazji 40. rocznicy ogłoszenia soborowej konstytucji Dei verbum powiedział kluczowe słowa: „Praktyka ta, jeśli będzie się ją skutecznie propagować, przyniesie w Kościele – jestem o tym przekonany, nową duchową wiosnę”. Chyba nikt z nas nie ma wątpliwości co do głębokiej potrzeby „nowej duchowej wiosny”… Dużo czasu musiało minąć, zanim przynajmniej niewielu zobaczyło tę duszpasterską potrzebę. Szkoda. Jednak – lepiej późno niż wcale.

Ojciec Piotr Rostworowski, benedyktyn a potem kameduła, już w 1970 r., powiedział na Jasnej Górze: „Czasem mam wrażenie, że naszą wielką winą w Polsce jest to, żeśmy nie uwierzyli w wewnętrzną siłę słowa Bożego. Ten brak wiary był przyczyną, że nie dawaliśmy naszemu ludowi obfitej strawy biblijnej, ale zalewaliśmy go potokiem naszych własnych słów. Biedny lud uderzony siłami ateizmu, w tragicznej walce z naporem laicyzacji pozbawiony był w dużej mierze jedynej siły skutecznej przeciwko zlaicyzowaniu – Słowa Bożego. Można myśleć, że inaczej wyglądałby dziś Kościół w Polsce, gdybyśmy to zrozumieli od początku i gdybyśmy od początku karmili go tą mocną strawą. Wierzę, że nie doszlibyśmy do takiej ignorancji rzeczy Bożych i do takiego zanikowego stanu wiary. Inaczej też wyglądałaby duchowość kapłańska i zakonna. Bo nasza myśl jest głęboko zlaicyzowana i nie może sama siebie od laicyzmu uratować. Jakże więc można uratować lud? Solą zwietrzałą posolić się nie da. Tylko Słowo Boże ma w sobie stężony smak Ducha Świętego, który jedynie uratować może ducha ludzkiego od rozmycia w nicość, „jest ono bowiem mocą Bożą ku zbawieniu dla każdego wierzącego” (por. Rz 1,16)”.

Wychowanie i formacja seminaryjna przygotowuje duszpasterzy, którzy oczami Boga czytają rzeczywistość. Dzięki własnej zażyłości ze Słowem Bożym, adorując Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie dokonuje się w Duchu Świętym przemiana serca, dzięki której głoszenie homilii przez diakonów i kapłanów staje się prawdziwym ogłaszaniem kerygmatu, a nie własnych teorii nie mających żadnego znaczenia. W tej zażyłości wierzymy głęboko w sakramentalną moc słowa Bożego.

Lectio divina w naszym Domu

„Słowo na dziś jest czymś, co nadaje sens i porządek temu, co będę robił w ciągu dnia, nadaje rozumność mojemu byciu, a moje działanie czyni uważnym”. To zdanie ojca Cenciniego oddaje sens codziennej lectio divina wiernie praktykowanej w naszym seminaryjnym domu. W życiu chrześcijańskim, potem kapłańskim, wszystko co czynimy musi być zogniskowane wokół Słowa. Ono pokazuje nam prawdę o nas, konfrontuje człowieka z codziennymi wyborami i relacjami, pokazuje nam czy życie duchowe jest zimnym formalizmem z „zegarkiem w ręku” czy otwieraniem serca na Boże Słowo. Dlatego lectio divina jest drogą wiary, która prowadzi przez osobiste doświadczenie Słowa na modlitwie do osobowego doświadczenia Jezusa Chrystusa – Słowa Wcielonego. To wszystko sprawia, że – jak mówi Ks. Krzysztof Wons – człowiek staje się całkowicie przemienionym przez Słowo Boże i patrzy na rzeczywistość Jego oczami. Dlatego codzienna praktyka duchowego czytania Biblii jest fundamentalna w drodze wychowania i w formacji. Może pojawiać się pokusa, żeby czytać Słowo bardziej „na ilość”, żeby znać Biblię i choć jest to bardzo ważne, to jednak o wiele ważniejsze jest odkrywanie głębi Słowa Bożego, ponieważ dopiero to prowadzi do poznawania Jezusa. Istnieje piorunująca różnica pomiędzy zrozumieniem, a pojęciem Słowa. Zwracał na to uwagę Grzegorz z Nazjanzu. Zrozumieć może także zły duch, a tu chodzi bardziej o wewnętrzne, intymne pojęcie; pozwolenie, by mówiło od wewnątrz.

W Seminarium na duchową lekturę lectio divina mamy każdego dnia 30 minut. Jest to stały czas. Staramy się, żeby cały dzień był w rytmie tej „metody”, która staje się stylem życia. Pięć kroków, nazwane przez Guigona II, znajduje swoje miejsce w ciągu 24 godzin życia alumnów. I tak w skrócie: czytanie (lectio) polega na wnikaniu ze skupieniem w tekst Pisma Świętego; tutaj należy odnieść się również do dobrego komentarza biblijnego, by nie manipulować świętym tekstem. W rozmyślaniu (meditatio) rozumem bada się zawartą w tekście ukrytą prawdę. Modlitwa (oratio) jest skierowaniem serca do Boga, a w kontemplacji (contemplatio) kosztuje się niebiańskiej słodyczy.

Jeśli chodzi o „rozplanowanie” dnia w rytmie Słowa – wokół codziennej Liturgii Eucharystii:
– po południu 30 minut wyznaczone regulaminem na lectio i komentarz biblijny (ze Słowa na kolejny dzień)
– tzw. silentium sacrum – przed snem jeszcze raz samo lectio danego tekstu
– po modlitwie porannej – meditatio
– w ciągu dnia – oratio
-jeszcze wieczorem można przed Jezusem obecnym w Najświętszym Sakramentem – contemplatio

To jest oczywiście propozycja, natomiast po uzgodnieniu z kierownikiem duchowym, można ustalić inny czas poszczególnych kroków modlitwy Słowem. Pamiętamy, że częścią oratio jest Eucharystia, sakrament pojednania i pokuty czy modlitwa różańcowa. W ten sposób cały dzień mija w rytmie Słowa Bożego. W naszym życiu Bóg ma być w centrum. Inaczej wcześniej czy później dochodzi do degradacji życia, a w szeregach kapłańskich nie ma miejsca na zwietrzałą sól. Słowo objawia się tylko kochającym Go. Dlatego potrzeba wielkiej pokory, żeby „znaleźć tę drogocenną perłę, pójść, sprzedać wszystko, co się ma i kupić ją” (por. Mt 13,46). Tak czynią nieliczni i to od nich zależy przyszłość, bo oni niosą światło obecności Boga pośród ciemnych chmur zasłaniających Sens świata – Trójjedynego Boga. Im więcej takich ludzi, tym więcej radości. Radosne przeżywanie wiary ma swoje źródło w osobistym spotkanie z Jezusem Chrystusem. Kto dał się porwać miłości Boga, ten będzie medytował Słowo, a nie dywagował nad codziennymi smutkami. Bóg nas zna. Zna także nasze trudności, krzyże i wątpliwości. Jego Słowo – jak lampa – oświetla rzeczywistość dni.

W wychowaniu i formacji seminaryjnej kluczową rolę odgrywa duchowość maryjna. To Ona, Matka Boża uczy zasłuchania w Słowo, przyjmowania Go, kontemplowania i ogłaszania. Papież Paweł VI w adhortacji Marialis cultus nazywa Maryję „Dziewicą słuchającą, która z wiarą przyjęła Słowo Boże”. Dlatego właśnie Maryja jest ikoną lectio divina.

Pozostaje sobie życzyć, aby modlitewne czytanie Słowa Bożego czyli lectio divina coraz bardziej rozwijało się w naszym seminaryjnym Domu pośród tych, którzy mają być niosącymi Boga „w porę i nie w porę” (por. Tm 4,2). 

Artykuł pierwotnie ukazał się w gazecie seminaryjnej „Poślij mnie”.

Ks. mgr lic. Tomasz Rąpała – ojciec duchowny tarnowskiego Wyższego Seminarium Duchownego.